**Mikrorezerwaty w parkach miejskich: Czy mini-ostroje bioróżnorodności mogą uratować owady zapylające?**

**Mikrorezerwaty w parkach miejskich: Czy mini-ostroje bioróżnorodności mogą uratować owady zapylające?** - 1 2025

Małe kroki ku wielkiej zmianie: Mikrorezerwaty w miejskiej dżungli

Spacerując po parku, łatwo przeoczyć te niewielkie, dzikie zakątki, gdzie trawa rośnie wyższa, a kwiaty wyglądają bardziej „nieporządnie” niż na starannie przystrzyżonych klombach. To właśnie mikrorezerwaty – celowo pozostawione bez ingerencji człowieka fragmenty zieleni, które stają się schronieniem dla pszczół, motyli i innych zapylaczy. W miastach, gdzie beton dominuje nad łąkami, takie enklawy to często ostatnia deska ratunku dla owadów zmagających się z utratą siedlisk.

Badania pokazują, że nawet pojedyncze metry kwadratowe dzikiej roślinności w parkach mogą przyciągać dziesiątki gatunków zapylaczy. W Warszawie na terenie Ogrodu Saskiego po wydzieleniu mikrorezerwatu zaobserwowano 30% więcej pszczół samotnic w ciągu zaledwie dwóch sezonów. To nie magia – po prostu owady w końcu znalazły miejsce, gdzie mogą żerować i rozmnażać się bez zagrożenia ze strony kosiarek czy pestycydów.

Ale miejskie mikrorezerwaty to nie tylko kwestia przystrzyżenia (a raczej nieprzystrzyżenia) trawnika. W Hamburgu eksperymentowano z nasadzeniami roślin nektarodajnych w specjalnych „hotelach dla zapylaczy”, podczas gdy w Krakowie pozostawia się martwe drewno jako schronienie dla chrząszczy. Każde takie działanie, choć lokalne, przypomina kamyczek wrzucony do wody – fale rozchodzą się dalej, niż się wydaje.

Czy skrawki zieleni wystarczą? Wyzwania i kontrowersje

Entuzjaści mikrorezerwatów często spotykają się z sceptycyzmem – jak kilkadziesiąt metrów kwadratowych ma przeciwdziałać globalnemu wymieraniu owadów? Rzeczywiście, pojedyncze enklawy to za mało, ale ich siła tkwi w liczbie. W Berlinie sieć ponad 200 takich mini-oaz stworzyła „zielony szlak” dla zapylaczy przemieszczających się przez miasto. To jak budowanie ekologicznych przystanków w betonowej pustyni.

Nie brakuje też praktycznych problemów. Mieszkańcy często skarżą się na „zaniedbane” trawniki, urzędnicy obawiają się inwazyjnych gatunków roślin, a projektanci terenów zielonych – oskarżeń o brak dbałości o estetykę. W Poznaniu wprowadzono edukacyjne tabliczki wyjaśniające cel celowego „bałaganu”, co zmniejszyło liczbę skarg aż o 70%. Okazuje się, że kluczem jest nie tylko tworzenie mikrorezerwatów, ale też zmiana sposobu, w jaki postrzegamy naturę w mieście.

Największe nadzieje wiąże się z połączeniem mikrorezerwatów z innymi działaniami – zazielenianiem dachów, tworzeniem łąk kwietnych na nieużytkach czy ograniczaniem świateł nocnych dezorientujących owady. Przykład Łodzi pokazuje, że gdy takie inicjatywy się uzupełniają, efekty mogą przerosnąć oczekiwania – w dzielnicy Karolew po trzech latach takiej kompleksowej polityki przybyło 15 nowych gatunków motyli.

Ostatecznie mikrorezerwaty przypominają trochę plaster na głęboką ranę – same nie rozwiązują problemu, ale są częścią większego procesu gojenia. W świecie, gdzie każdego roku znikają miliony hektarów naturalnych siedlisk, nawet małe enklawy bioróżnorodności mogą dać zapylaczom szansę na przetrwanie. Może następnym razem, przechodząc obok „nieuporządkowanego” kawałka parku, zamiast irytacji poczujemy dumę, że nasze miasto staje się częścią rozwiązania, a nie problemu.